Relacja nr 1
W sobotę,8 czerwca w godzinach popołudniowych wybrałem się w
miejsce,gdzie dwie sądeckie rzeki łączą się ze sobą,a konkretnie
Kamienica wpada do Dunajca.Rzeki,które przez poprzednie dni niosły
wysoką,prawie powodziową wodę,powoli opadały,wiadomo zawsze szybciej
te mniejsze.I właśnie ujście mniejszej rzeczki do większego
Dunajca,zawsze w okresie popowodziowym,było doskonałym łowiskiem.Tym
bardziej,że dość duże masy jeszcze brudnej,Dunajcowej wody,mieszały
się z już prawie czysta wodą Kamienicy.Miejsce styku dwóch rzek,ze
względu na spowolnienie nurtu,wsteczne prądy i zawirowania,wyglądało
bardzo obiecująco.
Stałem chwilę obserwując wodę i zauważyłem uciekające
wachlarzem po samej powierzchni wody,a nawet w
powietrzu,ukleje.Wyglądało mi to na ataki okoni.Po chwili wszelki
ruch na wodzie się uspokoił.Uznałem,że polujące drapieżniki
przestały żerować,lub żerują przy dnie,czego nie widać na
powierzchni.Ze względu na dużą głębokość i dość mocny prąd
zmontowałem zestaw do bocznego troka-kij,wklejka,270 o cw.do
17g,ciężarek 14 g i jako przynęta 4 cm.okoniowy,biały twister na
muchowym haku.Przed zawiązaniem haka na żyłkę nasunąłem
najmniejszy z posiadanych apetyzerów w kolorze czerwonym.Układ taki
stworzył wrażenie,że mamy na końcu zestawu dużą,czerwoną
główkę jigową z białą przynętą,czyli klasyczne barwy
narodowe.Napełniłem apetyzer atraktorem Shock Bite Okoń,firmy
Dragon i rozpocząłem łowienie.Łowiłem łącząc 3 metody:bardzo
powolne wleczenie.podszarpywanie i króciutki opad,lecz
podejrzewam,że moje działania były na tyle zamierzone,co
nieskuteczne.W tak niespokojnej wodzie,z dużą ilością wstecznych
prądów i zawirowań,o różnej sile i kierunku,to rzeka prowadziła
przynętę a nie wędkarz.
W trzecim lub czwartym rzucie ,kiedy przynętę miałem prawie pod
nogami,poczułem mocne przytrzymanie,odruchowo zaciąłem i zaczęła
się zabawa.Ryba w pierwszym impecie wybrała mi trochę żyłki z
kołowrotka i odeszła w mocniejszy nurt.Biorąc pod uwagę napór
prądu na rybę + delikatność sprzętu (żyłka 0,16) przez
dłuższą chwilę nie byłem w stanie podjąć żadnego
działania,tylko trzymać wędzisko w górze i dbać o napięcie
żyłki.Jedyne co mogłem zrobić,to schodzić brzegiem w dół
rzeki,będąc bardziej ciągniętym przez rybę (czytaj prąd) niż
odwrotnie.
I nie wiem jak daleki byłby to spacer,gdyby nie trochę wędkarskiego
szczęścia.W pewnym miejscu woda podmyła brzeg i dość duże drzewo
runęło całą koroną do wody,tworząc przeszkodę dla nurtu i w
następstwie mocny wsteczny prąd poniżej.W tę to cofkę udało mi się
wciągnąć rybę,a potem to już poszło łatwo.Do ostatniej chwili nie
wiedziałem co mam na haku.Okazało się ,że to sandacz,może niewielki,bo
tylko 58 cm,ale złowiony w nietypowych okolicznościach,na zestaw nie do
końca przeznaczony dla niego i przy zastosowania apetyzera.
Sandacz był zmęczony(chyba bardziej ode mnie) więc dostał buzi i po
chwilowej reanimacji wrócił do wody.Ja pospiningowałem jeszcze przez
godzinę,robiłem próby z innymi przynętami i apetyzerami
(wielkość,kolor), ale bez rezultatu.
I tak wyglądała moja przygoda z pierwsza rybą złowioną przy użyciu
apetyzera i atraktora.
Relacja nr 2
W kolejną sobotę,15 czerwca, po południu wybrałem się z Kolegą
nad piękny zbiornik zaporowy Klimkówka w powiecie gorlickim.
Poranne obowiązki zawodowe, dość długi dojazd, pompowanie
pontonu, zmontowanie sprzętu zajęło nam tyle czasu, że na wodzie
byliśmy dopiero około godź. 17-tej.Popłynęliśmy od razu pod
drugi brzeg zbiornika,który był praktycznie niedostępny w inny
sposób,jak tylko drogą wodną. Naszym głównym celem były
sandacze,liczyliśmy się tez z przyłowem w postaci szczupaka,który
występuje tu w niewielkiej ilości.Jak luż wspomniałem jest to
zbiornik zaporowy,stosunkowo młody,jeszcze nie bardzo zamolony,więc
głęboki,z dużą ilością ostrych spadów,uskoków
dna,górek,płaskich blatów i takich właśnie miejsc
poszukiwaliśmy echosondą,żeby zwiększyć szanse na
brania.Używaliśmy krótkich,sandaczowych kijów,z tym,ze ja
naprzemiennie dwóch zestawów-lżejszej gumy na grubszej plecionce,w
celu spowolnienia opadu, i odwrotnie-ciężkiego koguta
przywiązanego do cienkiej pletki.Kolega łowił tylko i wyłącznie
na duże,12 cm gumy. Zaproponowałem Koledze użycie apetyzera i
długo musiałem Go namawiać,żeby się zgodził.Wybrał czerwony
kolor w wielkości 4, a ze względu na wielkość
przynęty,nasunęliśmy go przed gumę na krętlik.Ja natomiast
stosując mniejsze rippery i kopyta (3 i 4 cale) umieściłem czarny
apetyzer nr.3 na szyjce główki jigowej i aby nie skracać
gumy,użyłem trochę większy rozmiar haka,niż wynikałoby to z
wielkości gumy.Dodatkowo zastosowałem kroplę kleju w celu
zabezpieczenia się przed zsuwaniem gumy.Do kogutów nie stosowałem
żadnych atraktorów,a apetyzery zamontowane łącznie z gumami
napełniłem firmowym Shock Bite Sandacz Dragona. I tak sobie
wędkowaliśmy przez ok.3,5 godź.Zmienialiśmy
miejscówki.szukaliśmy ryb na 3 m,jak i na 12 m głębokości,
zmienialiśmy przynęty i metody prowadzenia:wysoki i niski opad,opad
szybki i wolny,jednostajne wleczenie,wleczenie z podszarpywaniem,i
kompletnie nic,ani jednego pstryknięcia.
Około godź.20,30 trochę zrezygnowany odłożyłem wędkę i
zabrałem się za jedzenie kanapki,równocześnie obserwując
poczynania Kolegi,który się zawziął i nie rezygnował.W pewnym
momencie,patrząc na szczytówkę Jego kija,zauważyłem piękne
branie i natychmiastowa reakcję Kolegi.Bez rezultatu.Po
wyciągnięciu przynęty z wody okazało się,że guma jest prawie
ściągnięta z haka i podziurawiona kłami sandacza.W tej sytuacji
zaproponowałem Koledze użycie dozbrojki.On jednak odpowiedział "za
chwilę",poprawił gumę i rzucił w to samo miejsce.Przy drugim
podbiciu sytuacja się powtórzyła z takim samym wynikiem.Wtedy
przestałem zwracać na Niego uwagę,pomyslałem sobie,niech robi co
chce i wziąłem się za swoje łowienie.
W drugim,lub trzecim rzucie kogutem w kolorze
szaro-brązowo-popielatym poczułem delikatne branie, którego nie
zaciąłem.Podejrzewałem,że sandacz skubnął za same końcówki
piór.To branie,po dwóch braniach u Kolegi utwierdziło mnie w
przekonaniu,że dzisiaj sandacz jest niezdecydowany i trzeba go jakoś
sprowokować.Zrobiłem coś.czego nigdy wcześniej nie
próbowałem--założyłem apetyzer do koguta.Jak to jest technicznie
możliwe? Otóż od jakiegoś czasu zamiast wiązać plecionkę używam
łącznika bezwęzłowego.Nawlekłem apetyzer na
plecionkę,zawiązałem łącznik z agrafką i maksymalnie dosunąłem
apetyzer do głowy koguta.Użyłem żółtego apetyzera ,chyba rozmiaru
3,ale najciekawsze jest,czym go napełniłem.Na dnie wędkarskiej torby
znalazłem buteleczkę ze "Smrodkiem Bogdana Bartona",która się tak
dawno temu zawieruszyła.że zawartość była już trochę
nadpsuta.Atraktor ten,który normalnie ma zapach
olejowo-małżowo-rybny i jeszcze nie wiadomo jaki,po prostu
śmierdział.Ale pomyślałem sobie,że to co dla człowieka
śmierdzi,dla ryby może stanowić element wabiący i co mi szkodzi
spróbować. Kolega moje poczynania skwitował pytaniem,'co tu tak
śmierdzi"?Nie odpowiedziałem mu,tylko kolejny raz posłałem koguta
do wody,starając się trafiać w to samo miejsce.Przy którymś
kolejnym rzucie miałem piękne,sandaczowe pstryknięcie w czasie
długiego opadu koguta,i po krótkim holu,z głębokości ok. 9 m
wyjąłem sandacza 63 cm.Nie jakiś potwór,ale cieszy,bo pierwszy po
kilku godzinach bezowocnego biczowania wody.Kiedy po kilku rzutach
wyjąłem drugiego mętnookiego,tum razem
mniejszego,54-centymetrowego,Kolega już nic nie mówił,tylko lał
Smrodek do apetyzera,a tylko zmienił gumy na mniejsze.Nie wiem czy to
tylko zasługa apetyzera,czy złożyło się na to kilka
czynników,min.pora dnia i czas,że po prostu zaczęły brać,czy
wszystko razem.Faktem jest,że ja oprócz 2 miarówek miałem jeszcze 3
krótkie sandaczyki po ok.40 cm-wszystkie na koguta,a Kolega złowił
4,też wszystkie kótkie,ale jego rybom brakowało do miary tak po 2,3
cm.
Tak właśnie wyglądała nasza przygoda z sandaczami,apetyzerem i
smrodkiem.
Relacja nr 3
W niedzielę,23 czerwca,wybrałem się na drugi w Okręgu PZW Nowy
Sącz,zbiornik zaporowy,nazywany jeziorem Rożnowskim.Powstał on w dolinie
Dunajca,w miejscowości Rożnów.Budowa zapory rozpoczęta w latach 30-tych
ubiegłego wieku,ukończona została przez Niemców,w czasie II Wojny
Światowej w roku 1941.Jak łatwo policzyć zbiornik istnieje już 72 lata
i w związku z ciągłym nanoszeniem osadów dennych,jak i różnego
rodzaju śmieci i zanieczyszczeń (zwłaszcza w czasie powodzi) ulega
ciągłej degradacji,zarówno pod względem turystycznym,jak i
wędkarskim.Kiedyś piękny,głęboki,typowo sandaczowo-leszczowy zbiornik,
z rozległymi,kamiennymi blatami,spadami,uskokami i podwodnymi górkami
staje się coraz płytszym,coraz bardziej zamulonym,przechodzącym w
jezioro szczupakowo-linowe.Do niedawna złowienie okazowych ryb różnych
gatunków,w tym pięknych,zaporowych boleni,nie było wielkim problemem.W
chwili obecnej w wyniku nieuniknionych czynników przyrodniczych,jak
również na skutek złej gospodarki ludzkiej,i oczywiście kłusownictwa i
to kłusownictwa uprawianego przez "prawdziwych" wędkarzy z uprawnieniami
pogłowie ryb maleje w ogromnym tempie.Ale dość o gospodarce i
ekologii,zajmijmy się zasadniczym tematem naszego testu.
Na ten to właśnie "ginący"powolną śmiercią zbiornik zaporowy
wybrałem się w poszukiwaniu nielicznych sandaczy i okoni,które co
prawda jeszcze występują dość licznie,lecz trudno o egzemplarze
okazowe.Na wodzie byłem o godź. 4.30.Byłem sam,bo moi towarzysze
wypraw wędkarskich w ostatniej chwili zrezygnowali.Rozpocząłem od
okoni i bocznego troka.Krótki,łódkowy kij-wklejka-o cw. do 17 g
(dlatego tak dużo,bo czasami zdarzały się przyłowy
sandacza,szczupaka,a raz nawet bolenia,których hol na delikatniejszym
sprzęcie trwał strasznie długo i nie zawsze kończył się
powodzeniem),pałeczka tyrolska 10 g i 4-ro centymetrowy twister w
kolorze herbaty z czarnym pieprzem.Twister uzbroiłem
długim,streamerowym hakiem o 2 numery większym,niż wynikałoby to z
wielkości gumy.Zrobiłem to celowo,żeby bez skracania korpusu gumy,na
trzonku haczyka umieścić najmniejszy,czarny apetyzer i nasączyć go
atraktorem Okoń Dragona.Odpłynąłem na znaną mi i lubianą
miejscówkę,gdzie na głębokości 6 m był dołek,otoczony 5 m
blatami.W tym miejscu zawsze były okonie i zawsze dobrze reagowały na
powolne wleczenie zestawu po dnie,kiedy ciężarek wzbudzał obłoczki
mułu.Nie tym razem.Ani ta,ani inna metoda prowadzenia przynęty ni
przyniosła żadnych efektów.Po około pół godzinie postanowiłem
zmienić miejscówkę.Jednakże grzebiąc w wędkarskiej torbie
znalazłem pojemnik z atraktorem o zapachu ochotki,który się widocznie
zawieruszył od czasu połowów pod lodem.Pomyślałem,że nie zaszkodzi
spróbować.Nalałem,a właściwie dolałem do apetyzera znaleziony
atraktor,który na mój,ludzki,nos miał trochę dziwny zapach.Nie
wiem,jaka mieszanina zapachów powstała,lecz sytuacja zmieniła się
diametralnie.Okonie brały prawie w każdym rzucie.Nie były to jakieś
okazy,ale zabawa była fajna.Złowiłem kilkanaście sztuk,w tym
największe miały po ok 25-27 cm.Nie mierzyłem,bo i tak wszystkie
wróciły do wody.O godź. 6-tej brania ustały zupełnie a ja
popłynąłem w poszukiwaniu sandaczy pod wyspę.
Wyspa ta,będąca rezerwatem przyrody ze względu na gniazdujące
rzadkie gatunki ptaków,nosi nazwę (ja przynajmniej nie wiem dlaczego)
Małpiej Wyspy.Dno z dwóch stron wyspy,wschodniej i południowej,jest
piaszczysto-muliste,porośnięte roślinnością zanurzoną,schodzi
łagodnie do głębokości kilku metrów.Natomiast pozostałe 2 brzegi
są skaliste i co jest z tym związane,ukształtowanie dna
charakteryzuje się ostrymi spadami do głębokości nawet 12 m i
kamienistym podłożem,co niestety jest już rzadkością w tym
zamulonym zbiorniku.
Następne 8 godzin wędkowania zupełnie bez historii.Można je określić
dwoma słowami-totalna klapa.Przetestowałem chyba 10 kogutów,około 20
różnej wielkości i koloru gum.Łowiłem bez apetyzera i z jego
użyciem.Stosowałem oryginalne,firmowe atraktory i mieszałem je w
różnych zestawieniach.Urwałem kilkanaście zaklinowanych pomiędzy
skałami przynęt i nie miałem ani jednego sandaczowego
pstryknięcia.Jedynym przerywnikiem w tej monotonii była potworna
burza,która rozpętała się nad jeziorem.Takiego piekła nie
przeżyłem jeszcze nigdy w łodzi na środku jeziora,a dlatego na
środku,bo nie zdążyłem uciec do brzegu.Przemokłem do suchej nitki ja
i wszystko inne z wyjątkiem dokumentów zapakowanych w dwa szczelne
woreczki strunowe.Ale jak to często bywa,po burzy wyszło słońce i
mogłem wędkować dalej,tym bardziej,że zrobiło sie bardzo ciepło i
ubranie na mnie zaczęło powoli wysychać.
Wreszcie,po tych kilku godzinach bezowocnego biczowania wody,miałem
dość.Byłem znudzony,zmęczony,a najbardziej bolał mnie prawy
nadgarstek.Złożyłem sprzęt i zacząłem płynąć w stronę
przystani.I jak to często bywa potwierdziła się teza,że naszym
wędkarskim losem rządzi przypadek.Przepływając koło wyspy w miejscu
gdzie było ok.3 m głębokości i roślinność na dnie, zauważyłem
duży wir na wodzie i uciekające ukleje.Zmontowałem zestaw castingowy
(mam go ostatnio zawsze ze sobą,bo się od niedawna przekonałem do tej
metody i się jej uczę),kij Dragon Millenium do 60 g, multik również
tej samej firmy i 10 cm,tonący Slider Salmo. Na ogonową kotwicę
założyłem czarny apetyzer nr 4 i napełniłem go mieszanką
atraktorów,w której było wszystkiego po trochę,z wyjątkiem typowego
zapachu,polecanego przez producentów na szczupaki. Pierwszy rzut nie
wyszedł mi zupełnie,Nie dość że Slider poleciał zaledwie kilka
metrów,to jeszcze zrobiła mi się broda ,której rozplątanie zajęło
mi dłuższą chwilę. Drugi był trochę lepszy,a trzeci i kolejne
całkiem przyzwoite.Po rzucie pozwalałem przynęcie zatonąć,nie wiem
dokładnie na jaką głębokość (bo jak wspomniałem w castingu jestem
nowicjuszem), w każdym razie kilkakrotnie wyciągałem jerka z resztkami
roślin na kotwicach.Slidera starałem się prowadzić
długimi,łagodnymi pociągnięciami,tylko od czasu do czasu krótko i
dość mocno podszarpując.Po którymś właśnie z takich
szarpnięć,kiedy Slider przez kilka chwil opadał,podciągnąłem i
"poczułem" pustkę,jakbym w ogóle nie miał przynęty.Odruchowo
zaciąłem i po kilku odjazdach miałem przy burcie łódki
szczupaka,którego wielkość oceniłem na ok.70-75 cm.Mówię
oceniłem,bo tym razem na ocenie "na oko" skończyło się moje
wędkarskie szczęście.W ostatniej fazie holu,kiedy już miałem
wpakować kaczodziobego do podbieraka,ten otwartym pyskiem powiedział
nie,Slider wyleciał w powietrze a szczupak zniknął w "otchłaniach"
wody.Podejrzewam,że zapłaciłem frycowe za brak doświadczenia przy
łowieniu metodą polegającą na tak specyficznym sposobie prowadzenia
przynęty i jej wielkości i wagi.
Z tej mojej całodniowej przygody nasuwa się jeden zasadniczy
wniosek-stosujmy atraktory,lecz nie trzymajmy się ściśle wyrobów
firmowych,lecz próbujmy stworzyć jakąś własną kompozycję
zapachów.Ja,co prawda,mieszałem atraktory Dragona,lecz pole manewru
jest ogromne i każdy może dostosować próby do swoich
preferencji,Pamiętajmy,że nie wszystko,co podoba się rybom,musi
podobać się ludziom i na odwrót.
Relacja nr 4
Będzie to ostatnia relacja z połowów "testowych",ponieważ obowiązki
domowe i zawodowe nie pozwalają mi na częstsze pobyty nad wodą.
W niedzielne popołudnie 30 czerwca z Kolegą Henrykiem,właścicielem
pięknej,dużej łodzi wędkarskiej,wyruszyliśmy na sandacze,na
kolejny,największy pod względem pojemności i wysokości piętrzenia wody
zbiornik w Małopolsce i 2-gi lub 3-ci w kraju.Jest to zbiornik młody
powstały w roku 1997,po przegrodzenia zaporą Dunajca w miejscowościach
Czorsztyn-Niedzica.Naszym zdaniem,również najbardziej rybny w regionie,a
pod względem widokowo-krajobrazowym,stojącym na równi z jeziorem
Klimkowskim.Bezpośrednio po zalaniu zbiornika nastąpiła gwałtowna
ekspansja okonia i szczupaka,gdzie złowienie garbusa w przedziale 40-50 cm
i metrowego szczupaka nie należało do rzadkości.Obecnie sytuacja
wróciła do "normy" tzn zdarzają się okazy ww.gatunków,ale nie ma już
ich tak wiele,natomiast jest w miarę dobre pogłowie sandacza,zarówno z
zarybień,jak i tarła naturalnego.
Jak już napisałem na wstępie wyjechaliśmy z Nowego Sącza
późno-celowo,bo planowaliśmy łowienie wieczorne i nocne,nawet do
północy.Niewiele brakowało.żeby nasze plany wzięły w łeb,bo w
chwilę po wypłynięciu zerwał się tak silny wiatr,że utrzymanie
w jednym miejscu łodzi,nawet na dwóch kotwicach,było niemożliwe
i łódź cały czas dryfowała,co bardzo utrudniało łowienie.Do
tego doszły wysokie fale z białymi grzywami,które do tego stopnia
huśtały łódką,że nie było możliwości utrzymania pionowej
pozycji.Wyglądało na to,że jeszcze dobrze nie zaczęliśmy a już
trzeba będzie skończyć.Na szczęście po półgodzinnej
wichurze,wiatr co prawda nie ustał całkowicie,ale osłabł na
tyle,że dało się powoli przemieszczać.Podjęliśmy
jedyna,słuszną decyzję.Z dużymi kłopotami podpłynęliśmy na
zawietrzną stronę sztucznie usypanej,kamiennej wyspy,nazywanej
Ptasią.Znależliśmy tam niewielki klin zupełnie spokojnej
wody,gdzie nie docierały prawie,żadne podmuchy wiatru i
zakotwiczyliśmy łódź.Wreszcie dało się normalnie prowadzić
przynęty,choć wcale nie liczyliśmy na sukces,bo niby dlaczego
sandacze miały być i brać w tym jednym miejscu,gdzie nam było
wygodnie wędkować.Nawet ukształtowanie dna było
nieszczególne,bo nie było wyborem,tylko koniecznością.
Przez pierwszą godzinę łowiliśmy na 3 i 4-ro calowe gumy w
różnych kolorach na główkach od 15 do 25 g.Oczywiście,nauczeni
wcześniejszymi doświadczeniami,od razu na trzonkach haków
umieściliśmy apetyzery nasączone zapachem Sandacz Dragona.Przez
całą tą godzinę,przy różnych sposobach prezentacji przynęt,zero
kontaktu z rybą.Zmieniliśmy kije na sztywniejsze ,plecionki na
cieńsze, założyliśmy koguty,oczywiście z apetyzerem na agrafce
,zapach jak wyżej.Na początek wybraliśmy spokojne,stonowane kolory
kogutów z przewagą brązu,popielu i zieleni.Bez rezultatów.Potem ja
zastosowałem białego,a Kolega czarnego kuraka i dalej nic.W końcu
na agrafkach zawisły przynęty w kolorach raczej nie spotykanych w
naszych wodach.Kolega założył koguta w kolorze "wściekłej
pomarańczy",ja zaś o ostrej,seledynowej barwie.Oczywiście w dalszym
ciągu uzupełnialiśmy nasze apetyzery atraktorem.Jak się póżniej
okazało wybranie ostrych barw było strzałem w dziesiątkę.
Łowiliśmy metodą agresywnego,wysokiego opadu. Brania następowaly
co kilka,kilkanaście rzutów,z tym,że dużo zacięć było
pustych,zwłaszcza wtedy,gdy po kilku kolejnych rzutach nie została
uzupełniona zawartość apetyzera.Sandacze,które trafiały do łodzi
były różnej wielkości,od trzydziestukilku centymetrowych
sandaczyków,do dość już grubych 60-tek.Większy się nam nie
trafił,ale i tak,przy tej ilości brań zabawa była wspaniała. W
krótkim czasie mieliśmy po komplecie,czyli po 2 sandacze i
przestawiliśmy sie na mniejsze przynęty w poszukiwaniu grubych
okoni.Te jednak nie chciały współpracować,tylko Koledze udało
się złowić jednego godnego uwagi 35-cio centymetrowego garbusa.
Wiatr,który cały czas lekko dawał się we znaki,przygnał od
strony Tatr,ciężkie,ciemne chmury i zanosiło się na straszną
ulewę.Nie chcąc zostać przemoczonymi do suchej nitki,szybko
spłynęliśmy do brzegu. Załadowaliśmy łódź na
przyczepę,poskładaliśmy do auta resztę ekwipunku.W warunkach
już kiepskiego oświetlenia sfotografowaliśmy złowione ryby.(w
załączeniu-okoń ma 35 cm,więc długość sandaczy jest łatwa
do obliczenia).W momencie,kiedy Kolega odpalił silnik i
ruszyliśmy w drogę powrotną do domu,zaczął padać deszcz.
Tak skończył się bardzo udany połów sandaczy na zbiorniku zaporowym
pod Tatrami.

Pozdrawiam Mariusz Łaszczewski.